Z codziennika opowieści V


Część pierwszą znajdziecie TUTAJ
Część drugą TUTAJ
Część trzecia TUTAJ
Część czwartą TUTAJ

Dzisiejszy codziennik będzie się składać z dwóch historii. I jedna z nich będzie prawie baśnią.


Beczka piwa


Teraz będzie wyznanie. Pomysł codziennika zrodził się na mojej stałej trasie pomiędzy Katowicami a Krakowem. Jeżdżę busami, więc jestem przynajmniej przez dwie godziny w tygodniu przymuszony do obcowania z Eremefem, czyli najpopularniejszą stacją radiową tego kraju. Za każdym razem zakładam się ze sobą, że podczas tych dwóch godzin w eter pójdzie jakaś dobra muzyka (co czasem się zdarza), albo jakaś ciekawa historia (co niestety nie zdarzyło się jeszcze nigdy - może za wyjątkiem reklam preparatów na nietrzymanie moczu, które same w sobie są perełkami). Chcąc nie chcąc, słucha się jednak słów rozlewających się po kabinie z głośnika.  

Historie były zazwyczaj tak złe, że po którejś z kolei przyszła do mnie wielka potrzeba historii dobrych. Takich, którymi dałoby się zastąpić tamte złe. Dobrze opowiedzianych, ciekawych, albo takich z sercem. Tak powstała ta wakacyjna seria codziennikiem zwana. 

Po drodze jednak coś się zmieniło. W lipcu Kraków odwiedziłem tylko raz, więc było mi oszczędzone obcowanie z tragedią oralną Eremefu. Aż tu nagle znów podróż do Muzeum Etnograficznego i znów historia jak obuchem w łeb. Jedna, ale brutalnie przykładowa. Pozwólcie więc, że dziś przytoczę krótką, niestety naprawdę zasłyszaną w radiu historię, rodem z jebzdzidy.pl. 

Mniej więcej wiernie (mówi spiker):

Oglądam właśnie nagranie z monitoringu z Bydgoszczy, na którym dwóch pijanych jegomościów niesie ukradzioną beczkę piwa. Żeby ją ukryć, postanawiają wtoczyć ją w krzaki. Niestety są już tak zrobieni, że ukrywanie nie idzie im najlepiej. I gdyby poszli do rozum do głowy, toby przecież wiedzieli, że taką beczkę to należy wypić a nie chować. 

Koniec opowieści. 

Zwróćcie proszę uwagę na trzy rzeczy. Po pierwsze na pochodzenie tej historii. Spiker opowiada filmik z kamery przemysłowej (!). Filmik w rozgłośni radiowej! Dlaczego? Być może dlatego, że  myślimy filmikami (a przynajmniej spece od marketingu uważają, że myślimy).

A może powodem jest to, że utraciliśmy wiary w moc twórczą słowa. W moc słowa jako narzędzia. W jego siłę sprawczą. W tej sytuacji radio popularne musi posiłkować się obrazem, odnosić do jutubowych głupot, być im podległe, licząc, że tymi zabiegami oszuka słuchacza. "Zobacz - zdaje się mówić - jestem tym, co lubisz!" Uwaga - nie jesteś! Jesteś imitacją. Próbą przełożenia salecesonu na marchewkę. Do tego nieudolną i zapominającą, że słuchacz ma pod ręką smartfona ze stałym dostępem do oryginałów (czyli na przykład jutuba). Niestety, popularnej rozgłośni radiowej wciąż chyba daleko do zrozumienia, że operuje innym kanałem, rządzącym się innymi prawami. 

Po drugie - temat opowiastki pozostaje zastanawiający. Dlaczego czas antenowy zajmowany jest przez opowieści (szumne słowo) o pijaczkach? Historyjki o wesoło nabzdryngolonych panach, którzy osiągnęli już swój trotuar. Historyjki, które nawet nie układają się w dowcip. Po co mamy tego słuchać? Zwłaszcza - i to jest po trzecie - że puenta, z jaką pozostawia nas spiker jest dość jednoznaczna. "Pijcie, bo alkohol służy do picia". Ale ale, na tym koniec: w podtekście jest oczywiście wytykanie palcem panom złodziejom, że są już tak nabombieni, że zapomnieli o tej złotej regule. Zatem, żeby trochę z skondensować ten temat, niekoniecznie upraszczając go, puenta może brzmieć tak: Jeśli nie pijesz alkoholu, bo wcześniej wypiłeś go tyle, że ledwie na nogach stoisz, to pozostajesz pożałowania godnym menelem, z którego publicznie można się pośmiać. 

Mamy więc prostą historyjkę o dość wątpliwym pochodzeniu, z alkoholowym morałem. Ja jadę autobusem i myślę o tym, że słowa, choćbyśmy o tym nie chcieli pamiętać, mają moc sprawczą. Nawet te podłe. A potem pytam sam siebie - co sprawić mogą takie historie? Jak Wam się wydaje?

I na koniec jeszcze jeden eksperyment. Jeśli macie ochotę stracić minutę i dzwadzieścia osiem sekund ze swojego życia, poniżej wrzucam filmik, o którym mówił spiker Eremefu. Zastanówcie się, czym różni się wasz odbiór tej sytuacji, gdy wysłuchaliście słów (pomijając moje komentarze) od tego, gdy po prostu ją oglądacie. 



Dzwoneczek


Drugą z dzisiejszych historii opowiedział mi znajomy psychiatra. Jest ona sekretną zapowiedzią czegoś, co po cichu skrada się na Baśnie. Ze względów na ochronę danych i inne tego typu różności, imiona, nazwiska oraz okoliczności wszelakie występujące w prawdziwej opowieści zostały przeze mnie zmienione. Poza tym jednak, to jest dokładnie ta sama historia:

Było sobie miasteczko. Nieduże i nie małe. W rozmiarach, w liczbie ludności oraz w sprawach, które zaprzątały umysły jego mieszkańców było to zwykłe, najzwyklejsze miasteczko. W tym miasteczku był ryneczek, były kamienice i małe domki. Jedne ciut bliżej ryneczku, inne trochę dalej, a jeszcze inne na samym skraju, tam, gdzie zaczynał się las.

W jednym z takich domków mieszkał Jaś. Ot Jaś, prawie jak każdy inny, z tą tylko różnicą, że głuchy. Miał żonę, dwóch synów i żył zupełnie normalnie. Jak to głuchy Jaś.

Pewnego dnia, kiedy spacerował po lesie, zauważył, że na jednym z leśnych traktów leży zawiniątko. "Musiało się komuś od siodła oderwać" pomyślał Jaś. Podniósł więc zawiniątko i zajrzał do środka.

A tam dzwoneczek. Piękny, pozłacany dzwoneczek, po ściance którego w kunsztownym reliefie myśliwi gonią łanię. A wszystko robota, jak spod ręki królewskiego złotnika. Uchwyt z porządnego drewna, w środku pięknie wypolerowane serce. Jaś dziwi się, bo nigdy nic podobnego na oczy nie widział, o słyszeniu na uszy nie wspominając.



Przygląda się Jaś znalezisku i głowił, z czym ma do czynienia. Widzi, że dzwonek ma uchwyt, więc za uchwyt chwyta... i to się zgadza. Widzi, że w środku przymocowany odważnik, ale jak się potrząśnie mocno, to obija się po ściance. Macha więc Jaś do góry i w dół, i jeszcze raz, i trzeci, ale nic się nie dzieje. Macha dalej - dalej nic. Serce dzwonka obija się o ścianę, ale cóż z tego? Głuchy Jaś jest przecież głuchy i choćby chciał, perlistego dzwonienia nie słyszy. A dzwoneczek podzwaniał "Dzyn! Dzyn! Dzyn!"

Ten dźwięk, co roznosił się po lesie jak dziecięce śmiechy, a którego Jaś usłyszeć nie mógł, zaczął ściągać do siebie wiewiórki i zające, i wszelką leśną zwierzynę. I cała leśna dziatwa z wielką przyjemnością słuchała. A Jaś nie słyszał nic. Machał za to dzwonkiem coraz mocniej, bo przeznaczenie tego dziwacznego przedmiotu nie dawało mu spokoju. 

"Po co komuś takie coś - myślał - czym się tylko macha… i nic się nie dzieje?"

 Zabrał więc Jasio dzwonek do domu, a idąc dzwonił: "Dzyn! Dzyn! Dzyn!"

Ręka Jasiowi wibrowała pospołu z dzwoneczkiem, ale przecież nie może o to chodzić, żeby wibrowało jedynie. Dzwonił więc dalej, próbując rozwikłać tę niezwykłą zagadkę. Zwierzęta szły za nim, aż do granicy lasu i tam zostały, odprowadzając Jasia setką swoich ukrytych w gęstwinie ślepek.

A Jaś szedł przez miasteczko i dzwonił. "Dzyn! Dzyn! Dzyn!" Otwierały się okna w domach, które mijał. Bo sąsiedzi jego chcieli dowiedzieć się, kto rozsiewa wokół siebie tak wspaniały dźwięk. Wyglądali przez okna, zobaczyli, że tam głuchy ich Jasio na dzwoneczku przygrywał, uśmiechali się i wracali do swoich spraw.

I dotarł Jasio do domu, a na progu żona. Jasio machnął jej dzwonkiem przed nosem. Dzwonek pięknie zadzwonił "Dzyn! Dzyn! Dzyn!", a żona na jego dźwięk się uśmiechnęła. Jasio nic z tego nie rozumiał. Wszedł więc do izby i przy stole zasiadł, żeby jeszcze trochę podzwonić. I żona z dziećmi zasiadła z nim i kiedy on machał swoim dzwonkiem, oni słuchali. Dźwięki dzwonka ucichły, kiedy księżyc kończył swoją całonocną na niebie robotę. Jaś wraz z rodziną spać poszedł.

Następnego ranka dzwonek wciąż nie dawał Jasiowi spokoju. Skoro tylko oczy otworzył, chwyta złoty przedmiot i zaczyna dzwonić "Dzyn! Dzyn! Dzyn!", i żona krząta się w kuchni uśmiechając, bo ładnie jej mąż do pracy przygrywa. I sąsiedzi co jakiś czas zachodzą posłuchać Jasia. A kiedy tak słuchają, to zachwyt na ich twarzach się maluje. A Jaś zachwyt ten widzi, więc dostojniej siada, bardziej teatralnie za dzwonienie się bierze. I dzwoni, dzwoni, dzwoni. "Dzyn! Dzyn! Dzyn!" Nawet nie spostrzegł jak na tym dzwonieniu mu minął dzień. I dopiero nocą, gdy kładł się do łóżka, wróciło do niego pytanie - O co z tym dzwonkiem chodzi?

Tymczasem gdzieś pod Jasinym domkiem, sąsiedzi uradzili, że Jasia z takim dzwonkiem dla siebie trzymać nie mogą i może lepiej by go do jakiego "Mam talent" posłać, albo chociaż do proboszcza. A że na farę było bliżej, postanowili, że "mam talent" może chwilę poczekać i lepiej zajść do ojca Karafki, bo ten przecież duchowny jest, a duchowny to i oczytany, i na wszystkim się lepiej wyznaje niż gawiedź prosta. Niech oceni jak Jasio pięknie dzwoni.

Dnia następnego zawitał więc proboszcz Karafka w skromne progi głuchego Jasia. Tam żona się krzątała, dzieci się krzątały, a Jaś przy stole dzwoneczkiem podzwaniał. Proboszcz Karafka za krzyżyk się złapał i słuchał. Co prawda to prawda, piękne było to dzwonienie. 

- Synu - na migi powiedział do Jasia - ty podzwaniać nie przestawaj, bo za grzech ci to będzie poczytane. Ino rób przy tym taką a taką minę, coby się ludzie nie pomiarkowali, żeś głuchy jak pień. Do takiego dostojnego dzwonienia i dostojna mina jest potrzebna. 

Po czym krzyżykiem znak krzyża nad domostwem poczynił i błogosławił Jasiowy dzwoneczek.  

Z takim błogosławieństwem Jaś siadł przy stole i dzwonił: "Dzyn! Dzyn! Dzyn!". Coraz to więcej ludzi zaczęło do domostwa Jasia zawijać, podarki mu za dzwonienie przynosić, a on minę poważną robił, jak ojciec Karafka przykazał. Wreszcie doszło do tego, że goście w izbie pomieścić się nie mogli. Ktoś zakrzyknął, że niech najpierw wchodzą ci, co bilety kupią i niech inni czekają na swoją kolej. Bo wszyscy, z całego miasteczka i z miasteczek okolicznych chcieli usłyszeć muzykę głuchego Jasia. "Dzyn! Dzyn! Dzyn!"

Wkrótce zapomniano nawet, że Jaś jest głuchy - tak poważną i dostojną minę potrafił robić. Żeby wszystkich zadowolić patrzył grajek ludziom po stopach - jaki rytm wystukiwały, tak i on dzwoneczkiem machał "Dzyn! Dzyn! Dzyn!". I zawsze było dobrze, bo przecież ci, co słyszą, się nie mylą. Zapomniał Jaś o czymś jeszcze - mianowicie o tym, że na początku dzwonił, by poznać, do czego ten znaleziony na gościńcu przedmiot służy… może czasem pytał o to siebie późną nocą… ale w snach. 

Żywot muzyka Jasiowi bardzo odpowiadał. Stał się ze swoim dzwonkiem jednym i grywał tak w dzień jak i w nocy. Grywał dla ludzi i grywał kiedy już nikogo w domu jego nie było. Mijały tygodnie, on od rana do wieczora dzwonił "Dzyn! Dzyn! Dzyn!", ludzi w chacie pełno, majątek rośnie jak drożdżowe ciasto, dzieci szczęśliwe i wszystko układałoby się jak trzeba, gdyby nie żona Jasia. 

Pewnego poranka, kiedy w izbie (już teraz zwanej "koncertową") zebrała się pierwsza grupa słuchaczy, a Jaś już za dzwonienie chciał się zabrać, żona jego wykrzyknęła wielkim głosem:

- DOSYĆ!!!! JUŻ NIE WYTRZYMAM!!!! CIĄGLE TO SAMO! CIĄGLE TYLKO "DZYN! DZYN! DZYN!"!!!! ZWARIUJĘ OD TEGO. 

Ludzie spojrzeli na nią zdziwieni. Więc i Jaś spojrzał. Miga mu więc żona:

- Nienawidzę tego przeklętego dzwoneczka! Nienawidzę każdego jego "dzyn! dzyn"! I Ciebie też nienawidzę!

Jaś nie chciał przy wszystkich twarzy stracić, więc dzwonek i jednym wyważonym ruchem dzwoni krótkie "dzyn". Żonę krew zalewa, już chce się rzucić z pazurami na męża, gdy nagle widzi, że pomiędzy nim a nią, stoją ich dzieci. 

- Mamusiu! - odezwał się starszy syn - przecież wszyscy lubią jak tatuś gra. 
- I przecież gra tak ładnie - dodał jego młodszy brat. 
- Ładnie gra? Ładnie do cholery gra? - tak naprawdę ich matka powiedziała o wiele brzydziej - Kiedy wstaję słyszę dzwonienie, kiedy zasypiam zasypiam przy tym okropnym dzwonieniu, kiedy wstaję, tylko "dzyn! dzyn! dzyn!". Już nawet w snach słyszę tylko ten przeklęty dzwoneczek i widzę tę jego poważną minę od której robi mi się niedobrze. 

- Ale mamo… - próbował ją uspokoić starszy syn. 

- Co może wy też? Ja wam zaraz zagram moje "Dzyn! Dzyn! Dzyn!" O, jak ja wam zaraz zagram! 

I chwyciła za garniec i drewnianą łychę, i walić zaczęła tą drewnianą łychą w garniec. Dzieci przestraszone uciekać zaczęły, a ona za nimi. I waliła w garniec jak opętana. Dopiero zgromadzeni w izbie słuchacze ją odciągnęli i garniec jej z rąk wyrwali. A ona we wrzask, że nienawidzi i że "dzyn" cholerne "dzyn".

Ludzie od razu odgadli, że zmysły postradała i że taką to trzeba do wieży dla obłąkanych zamknąć, żeby krzywdy nikomu nie zrobiła. Tam ją też zaprowadzono i tam mogłaby ją opowieść pozostawić, gdyby nie to, że od czasu do czasu jej głos szaleńczy docierał aż do granicy lasu. A krzyczała ona:
- Przeklęte Dzyn dzyn. Przeklęty Ty i twój dzwoneczek i całe to "Dzyn! Dzyn! Dzyn!".

Jaś, jak to Jaś, posmutniał, że mu żonę szaleństwo zabrało. Do tego zrozumieć nie potrafił dlaczego? Przez to jego "koncertowanie"? Przecież trzeba być w czepku urodzonym, żeby za bezsensowne, nieme machanie metalowym czymś dostawać tyle monet i podarków. Przecież to jest robota dla głupiego. Ludzie chcą patrzeć, jaką minę robi, kiedy macha dzwonkiem, niech patrzą.

Cóż jednak miał zrobić? Żałował biedaczki, ale nie on jest przecież panem jej szaleństwa. Do tego dzieci ktoś musiał nakarmić i domem się zająć. Najął więc Jaś gosposię. Miłą młodą gosposię, która, co tu dużo mówić, jakiś czas później poszła w ślady małżonki. Ciągłe brzęczenie dzwonka nad uchem sprawiło, że znienawidziła swojego pracodawcę, znienawidziła jego dom i dzieci, i zanim zdążyła po ludzku umowę swoją wypowiedzieć i odejść, brzęczenie doprowadziło ją do szaleństwa. I ją odprowadzono do wieży dla obłąkanych. 

Tak się akurat złożyło, że kiedy gosposia od zmysłów odchodziła, klnąc Jasia w słowach, jakich żadna remontowa ekipa by się nie powstydziła, w okolicy pojawił się wędrowny dziad. Jeden z tych łachmaniarzy, z brodą do pasa i lirą przerzuconą przez plecy. Zgarbiony, brudny ze ślepiami uważnie obserwującymi wszystko wkoło. Może i jego przyciągnęła w te strony sława Jasia, a może przechodził tamtędy przypadkiem. Kupił bilecik na Jasiny koncert i przycupnął w ciemnym kąciku koncertowej izby. Słuchał i patrzył, i patrzył, i słuchał,  co jakiś czas mamrocząc coś do siebie pod wąsem. Potem na wymiętym kawałku papieru nabazgrał coś tłustą kredką. Zmiął papier i, gdy wszyscy już opuszczali izbę, wręczył zwitek Jasiowi. A potem zniknął, jak to dziady wędrowne mają w swoim zwyczaju. 

Jaś rozwinął karteczkę. Przeczytał nabazgrane koślawo literki. Uśmiechnął się gorzko, a po policzku spłynęłam mu pojedyncza łza. Choć w izbie zaczął gromadzić się już nowy tłum, Jaś wstał i ruszył przed siebie. Ludzie patrzyli na niego zdziwieni, a on nic nie mówił. Szedł w stronę rzeki i kiedy pod jego stopami zamigotał mieniący się słońcem nurt, kiedy zawiał lekko wiatr, marszcząc nieznacznie wodę, Jaś wziął potężny zamach i cisnął swój dzwonek w wodę. A dzwonek leciał robiąc tylko "Dzyn! Dzyn! Dzyn!". Potem plusk i cisza. 

Jaś uśmiechnął się raz jeszcze, po policzku spłynęła mu druga łza. Rozwinął kartkę, żeby jeszcze raz przeczytać. Na zmiętym kawałku papieru napisane było:

Kolory są dla tych, którzy mają oczy, a dźwięk dzwoneczka, dla tych, co słyszą.



***

Przypominam także o plebiscycie Słoneczniki i proszę o oddawanie głosów na Klub Latających podróżników.




Komentarze

Popularne posty