Śródziemie 

J.R.R. Tolkien, baśnie i Tolkien, hobbit i baśnie, Fantazja, fantazjowanie, Baśnie na warsztacie,


Na warsztacie: J.R.R. Tolkien, "Drzewo i liść"


Jak powinna rozpocząć się dzisiejsza historia?

Może tak: Pani Jadwiga Wais wspomniała mi o pewnej książeczce. Niedużej, ale ponoć bardzo wartościowej. Tytuł jej brzmiał dość poetycko, bo Drzewo i liść, a autorem miał być nie kto inny, jak J.R.R. Tolkien (dla osób, które spotykają się z nazwiskiem po raz pierwszy - to gość, który napisał scenariusz do Hobbita). Ładnie podziękowałem i wrzuciłem tytuł na listę książek "do przeczytania". Dzień, może dwa później poszedłem do swojej ulubionej kawiarni (Nie lubię Poniedziałków), gdzie przy barze spotkałem Majkę.

- Mam coś, co może cię zainteresować - zaczęła tajemniczo.

Po czym wyszło, że w tej tajemniczości skrywa się rzeczona pozycja. Wydana nakładem Zysku i S-ki w roku 2000 niewielkich rozmiarów książeczka, pochodziła jeszcze z czasów, kiedy nie bardzo znano dobrodziejstwa papieru objętościowego. Wyglądała więc mizernie, ale to nie miało większego znaczenia. Nie wiem, czy i wy tak macie, że niektóre rzeczy po prostu do was wołają. Zrób to! Jedź tam! Przeczytaj mnie! Drzewo i liść wyraźnie mnie wzywało.

A może początek powinien wyglądać tak: Była to końcówka lat 30. XX wieku. J.R.R. Tolkien wraz ze swoimi akademickimi kolegami już od dobrych kilku lat spotykał się w klubie Kolbitar (co po islandzku znaczyło "Gryzący Węgiel"), gdzie zebrani czytywali stare islandzkie sagi w oryginalnych językach (głównie w staronordyckim). Tam też niejaki C.S. Lewis (dla osób, które spotykają się z nazwiskiem po raz pierwszy - to gość, który napisał scenariusz do Opowieści z Narnii) namawia Tolkiena, by wygłosił prelekcje na temat baśni. Kiedy studenci gorączkują się podczas egzaminów ze staroangielskiego, Tolkien kreśli kolejne passusy swojego eseju. Wygłasza je w okolicy roku 1938. Prelekcja trafia do druku pod tytułem On Fairy Tales (czyli "O baśniach") dopiero w roku 1947. Potem syn Tolkiena, Christopher przygotowując rozprawę do kolejnego wydania, dodaje do niej jeszcze opowiadanie z 1945 roku Liść, dzieło Niggela i wierszowany traktacik Mythopoeia.

Tyle tytułem wstępu. A teraz do rzeczy:

Słowa


Najkrótszą odpowiedzią na pytanie, o czym jest Drzewo i liść, byłoby chyba stwierdzenie, że to obrona baśni i baśniowego sposobu myślenia. Tolkien jako znawca i co ważniejsze, jako praktyk i opowiadacz (tj. pisarz), ma solidnie przemyślaną i konkretną perspektywę, z jakiej patrzy na stare opowieści (i na opowieści w ogóle). 

Dla autora Władcy Pierścieni baśń to przede wszystkim narracja. Trudne do opanowania narzędzie tworzenia wszechświatów z materii, jakim jest słowo. Trudne przede wszystkim ze względu na całkowitą dowolność tworzenia. Słowa nie są dosłowne - jedno ma wiele znaczeń może prowadzić w wielu kierunkach. Teatr czy film, operują dosłownością, która w przypadku tkanki baśniowej jest po prostu niewystarczająca. Oczywistość buduje dystans (krytyczny nie przestrzenny). Zawiesza w wiarę w snutą historię. Tolkien wyrasta na dość zasadniczego przeciwnika teatru, jako czegoś zbyt ubogiego, by ukazać baśń (czy też baśniowość) w pełnej krasie. Teatr według niego skupia się na osobach, narracja zaś na rzeczach. A potem podaje przykład, który mnie osobiście przekonuje, jak żaden inny w całej książce. Dla osób patrzących na drzewo w teatrze, pozostaje ono tylko drzewem. W opowieści zaczyna ono żyć nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, nabiera nie tylko faktury czy koloru, ale przede wszystkim charakteru i kto wie - może nawet duszy (przed oczami od razu staje cały las wędrujących Entów). Słowo, w przeciwieństwie do obrazu jest wielowymiarowe. Dzięki temu, co w pierwszej chwili może wydawać się przewrotne, bliższe życiu i konkretom. 

Przedstawienie wizualne, choćby najbardziej sugestywne to zawsze za mało. Dosłowność ma zaś ten mankament, że odbiorca mógłby po prostu fizycznie nie wytrzymać - obraz przekroczyłby strefę komfortu widza. Słowa zbliżają więc, ale pozostawiają zdrowy dla słuchacza dystans (przestrzenny, nie krytyczny). Pod samą skórą, a jednocześnie dawno dawno temu, w zupełnie innym świecie. 


J.R.R. Tolkien, baśnie i Tolkien, hobbit i baśnie, Fantazja, fantazjowanie, Baśnie na warsztacie, mimesis


Słowa są jak powietrze, może ich nie widać, ale bez nich nie da się oddychać baśnią. To one tworzą fantastyczny nastrój opowieści, one są magią (wystarczy powiedzieć "zielone słońce", a słońce będzie zielone). Ramą baśni są cuda, a te "nie tolerują żadnych ram ani technicznych zabiegów sugerujących, że cała historia, w której cuda te się pojawiają jest wymysłem lub złudzeniem".

Odsyłam też do innego tekstu z bloga: Kraina absolutnie wszystkiego


Prawda


Prawda, to takie kreowanie rzeczywistości, w których słowa i ich treść pozostają "prawdziwe" w ramach opowiadanego świata. Tak więc "wierzysz dopóki pozostajesz <<wewnątrz>> opowieści". Dla Tolkiena opowieść magiczna może podważać absolutnie wszystko... prócz samej magii (którą utożsamia z mocą słowa, czy szerzej ze sztuką). Kreacja jest jedyną rzeczą śmiertelnie poważną. Jest też jedyną rzeczą, która przykuwa odbiorce do nieistniejącego świata. Kiedy pojawia się niewiara, magia (albo sztuka) zawodzą. Opowieść staje się karykaturą. Jeśli ten czar pryśnie, a słuchacz zostanie wybity z rytmu opowieści może jedynie zawiesić swoją niewiarę, lecz wtedy... cóż - to co jest baśnią, pierzcha i już nie wraca. Polegliśmy jako opowiadacze. 

To prowadzi do ważnej dla Tolkiena konstatacji - baśnie są na serio. Mogą być zabawne, ale pozostają na serio. Mogą nawet być satyrą, ale do tego są śmiertelnie poważne. Jakiekolwiek próby zasygnalizowania, że nie są, na przykład włożenie opowieści w ramę snu (jak na przykład Alicja w Krainie Czarów), albo puszczenie oka, do widza, że to nieprawda, zabija baśń. Sprawia, że niesione przez nią wartości stają się bez sensu. Tymczasem sen kończy się tam, gdzie my przestajemy śnić. Kraina baśni jest natomiast niezależna od naszego śnienia, czy nieśnienia. 

Królestwo Czarów


Tolkien nie zbiera baśni, ale czyta je, a potem jako filolog stara się odkryć, jak one działają. Już na początku stara się dojść do tego, czym są baśnie. Fairy tales, bo od tego wychodzi, czyli opowieści o elfach i wróżkach to dla niego pojęcie umniejszające baśń. Wykorzystując swoją filologiczną wiedzę dociera do słowa faerie - magiczna kraina, które staje się dla niego podstawą do snucia koncepcji baśniowości. Otóż baśń to właśnie faerie, nie historia o elfach, ale o krainie, w której elfy mogą żyć. To Śródziemie, to Midgard i Asgard, to Narnia, to Nibylandia. To kraina bardzo dwuznaczna. Nie można go opisać, można go jedynie doświadczyć. Jest prawdzie, ale pomiędzy naszym światem a nim leży ocean, którego jako śmiertelnicy nigdy nie przebędziemy. Kraina Czarów to miejsce współistnienia tego, co konkretne z tym, co fantastyczne. Dobra baśń to taka, w której to, co ludzkie miesza się z tym, co fantastyczne. W przeciwnym razie "elfom nic do nas, ani nam do elfów". To współistnienie pozwala właśnie na wiarę, a logiczne myślenie otwiera na magię (bo pozwala rozróżnić jedno od drugiego i... pomaga zacząć wierzyć). 

J.R.R. Tolkien, baśnie i Tolkien, hobbit i baśnie, Fantazja, fantazjowanie, Baśnie na warsztacie,


To rozerwanie światów pomaga baśniom pełnić niezwykle istotną rolę egzystencjalną. Fantazja daje możliwość stworzenia czegoś niedoścignionego. Co z jednej strony nigdy nie zostanie osiągnięte, a więc zawsze pozostanie czyste, z drugiej zaś pozwoli zaspokoić, czy też uspokoić pragnienia, które w normalnym świecie pozostają nienasycone (na przykład pragnienie latania, czy przezwyciężania śmieci). 

Fantazja Krainy Czarów ma nad umysłami władzę, ale raczej jak Mick Jagger niż jak Adolf Hitler. Wizyty w tej Krainie są jak mycie wewnętrznych okien z zacieków trywialności. Pomaga odświeżyć nasze spojrzenie. Najpierw patrzeć na smoka, a potem spojrzeć na owcę tak, jak patrzy się na smoka, a przez to przywrócić światu należną mu niezwykłość. 

Zupa Opowieści


Jak można dostać się do tej Magicznej Krainy? Tutaj znów Tolkien wykazuje się fantastyczną intuicją i to bynajmniej nie antropologa. nie interesują go która opowieść bierze się skąd, albo ile wariantów ma Czerwony Kapturek, czy Królewna Śnieżka. Dla niego o wiele ważniejsza jest wartość motywów, z jakich składa się opowieść. To że coś jest w stanie przetrwać tysiące lat ma tylko jedno uzasadnienie. Jeśli przetrwało, znaczy że (uwaga uwaga) jest dobre narracyjnie! Nie mają znaczenia pierwotne znaczenia opowieści, ich historyczne podłoże czy jakiekolwiek inne konteksty. Czas, przestrzeń oraz prawa autorskie nie grają w tym procesie żadnej roli. Wiliam Szekspir, Jo Nesbo, czy wiejski opowiadacz z mongolskiego stepu, mają takie samo prawo czerpać z wielkiego, gotującego się kotła opowieści, jak i dorzucać do niego swoje składniki. niech wrzucają co chcą, przetrwa tylko to, co jest wartościowe... literacko wartościowe. 

Dzieci


Bo dla Tolkiena, baśń to przede wszystkim literatura i to poważna. Niestety z racji tego, co się z ba śniami wyprawia, zazwyczaj jest to zła literatura. Największa tragedia, jaka mogła przydarzyć się baśniom to zaklasyfikowanie jej do gałęzi literatury dziecięcej. Opowieści karleją przycinane do potrzeb z a k ł a d a n e g o przez dorosłych poziomy dziecięcego umysłu. Duża część Drzewa i liścia zajmuje się właśnie tym zagadnieniem. Baśnie są terytorium, po którym hasają ostateczności, odwieczne prawa sprowadzone do kilku prostych zdań. I forma ta nie jest przeznaczona przede wszystkim dla dzieci. Jest to forma, która odpowiada tym, którzy potrafią zrozumieć odwieczne prawa sprowadzone do kilku prostych zdań. Będzie to tylko część dzieci, będzie to tylko część dorosłych, ale nie mniej ani nie więcej. 


J.R.R. Tolkien, baśnie i Tolkien, hobbit i baśnie, Fantazja, fantazjowanie, Baśnie na warsztacie, rola baśni w życiu dziecka


Tolkien sam przyznaje, że jego zainteresowanie baśniami można datować na początek jego studiów (przy okazji, doskonale pamiętam wieczory na pierwszym roku polonistyki, kiedy po raz pierwszy dostałem w swoje ręce Opowieści z Narnii, miałem wtedy 19 lat i absolutnie żadnej ochoty, żeby zajmować się baśniami). Lubienie baśni wynika z predyspozycji umysłowych, czy też duchowych i nie można ich przypisywać pewnym klasom ludzi (jak na przykład dzieci, czy schizofrenicy). 


Jak to już wcześniej w tygodniu cytowałem: "Baśnie oferują fantazję, uzdrowienie, ucieczkę i pociechę, a więc wszystko to, co bardziej potrzebne jest dorosłym niż dzieciom".

Ucieczka


Najdotkliwszym zarzutem, z jakim spotykał się Tolkien wobec baśni było to, że są one pretekstem do uciekania. Na ten zarzut jednak opowiadał bardzo prosto - a czym innym jest cała literatura? Jednak ucieczki do zaczarowanej krainy mają trochę inny wymiar. Odświeżają, dają nadzieję (bo kończą się dobrze), pozwalają też spojrzeć na codzienność z tej odległej, odległej perspektywy (najpierw na smoka, potem na owcę), żeby zobaczyć jak daleko leżymy od ideału. Pozwalają też na odnowę w jeszcze jednym ważnym zakresie. Powrócić upadłemu człowiekowi do głęboko zakorzenionej w nim potrzeby tworzenia. Sztuka jest bawieniem się w małego boga. Odpowiada na głęboko zakorzenioną w nas potrzebę nazywania rzeczy, nadawania im sensu i wywlekania ich ex nihilo. Bo zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo...

Epilog


Wywód Tolkiena jest o wiele bardzie skomplikowany i gęsty niż moje streszczenie. Trzyma się jednak logiki z żelazną konsekwencją. I nagle w Epilogu przesadza stworzone między światem a baśniami morze, by wskazać, że jest pewna baśń, która działa się i nadal dzieje po naszej stronie oceanu. Mówi o Ewangeliach. O tym, jak dzieje Jezusa można czytać przez pryzmat baśni. Tolkien był bardzo świadomym chrześcijaninem i nie bał się o tym mówić. Do tego potrafił robić to tak, że ktoś kto dociera do Epilogu, jeśli słuchał uważnie przez cały wywód (czyli jakieś 75 stron), może jedynie przytaknąć. Jak czytać Biblię przy użyciu tych samych narzędzi co baśń i baśnie przy użyciu tych samych narzędzi co Biblię. To jest pytanie bardzo mi bliskie, na które sam staram się wciąż odpowiadać. Odpowiedź Tolkiena jest bardzo przekonująca i przyznam, że w kontekście całości dość niespodziewana. Tę niespodzianeczkę, trzeba tylko umieć przyjąć z otwartą głową.*


Noty


Tolkien ma wiele do powiedzenia. Tak wiele, że część z dość nonszalancko rzucanych hipotez nie zmieściła się bezpośrednio w tekście. Kiedy zamyka główny wywód, zaczyna się więc szereg not zbierających dodatkowe materiały. To krótkie pomysły dotyczące na przykład ilustracji i fotografii w baśniach (baśń jako wycinek opowieści, musi mieć ilustracje w obramowaniach. Fotografia i wychodzenie zdjęć na spady sprawiły, że ilustracja zaczęła rozlewać się poza ramy "dawno dawno temu" a "żyli długi i szczęśliwie"). Albo o tym, jak przez teorie naukowe zatraciliśmy umiejętność rozsądzania pomiędzy tym, co prawdziwe a fantazją. Albo na przykład o tym, jak mocno w dzieciach tkwi rozróżnienie pomiędzy tym, co fantastyczne a rzeczywistym (dinozaury to nie smoki, niezależnie od tego, co mówiliby głupkowaci dorośli - dziecko to czuje). Albo i co chyba jest najmocniejsze - mocne rozróżnienie pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Według Tolkiena (bardzo to teraz uproszczę) to zaklasyfikowanie człowieka w świat "tylko" zwierząt przyczyniło się do chaosu emocjonalnego. Kiedyś różnica ta była wyraźniejsza, więc pragnienia bycia zwierzęciem mogły się realizować w Krainie Fantazji (swoją drogą - autor Hobbita chyba nie lubi antropologów i etnologów). "Mamy więc dziś ludzi, którzy kochają zwierzęta bardziej niż innych ludzi, którym żal owiec do tego stopnia, że przeklinają owczarza niczym wilka, którzy opłakują zabitego konia, a oczerniają martwego żołnierza. To dziś, a nie w czasach, gdy rodziły się baśni, zabrakło "poczucia rozdziału".

Tolkien ma ogromną wiedzę i świetne intuicje. Jest wyjątkowo logiczny i przede wszystkim rozsądny. Jest godny polecenia.

O innych książkach poświęconych baśniom poczytacie TUTAJ

***

J.R.R. Tolkien
Drzewo i Baśń oraz Mythopoeia
Przekład: Joanna Kokot, Jakub Z. Lichański, Krzysztof Sokołowski
Zysk i S-ka, Poznań 2000 rok. 


* A propos otwartej głowy... przypomina mi się pewna historia, którą w tym miejscu muszę przytoczyć. Pewnego razu siedzieliśmy ze znajomymi na obiedzie. Rozmowa potoczyła się w stronę chrześcijaństwa, ale nie była jakaś bardzo zabobonna (raczej nikt przy stole nie należał do kategorii "beton"). Kiedy jednak po raz pierwszy padły słowa Jezus, Ewangelia i Kościół, jedna z siedzących przy stole kobiet, zatkała uszy i zaczęła robić z wystawionym językiem "bleblebleblebleble".
Myślę, że to jedna z bolączek rozmów o chrześcijaństwie w naszym kraju (wybaczcie proszę to uogólnienie) - włączające się z automatu skojarzenia - nudne msze, moherowe berety, kuriozalne akcje z krzyżem pod pałacem prezydenckim, imperium księdza Rydzyka i idiotyczne wypowiedzi medialne o limitowanych standardach umysłowych, przepych Lichenia, czy sześć milionów na Świątynię Opatrzności Bożej w Krakowie, to rzeczy, które przede wszystkim wychodzą na złe samej Biblii. I choć nie ma co się dziwić we wrogość względem tej dość polskiej maniery, musimy pamiętać, że tak jest u nas, a Tolkien był Anglikiem, poza tym, pisał o Biblii a nie o moherach, Rydzyku, Licheniu i tych sześciu bańkach. Pisał o największej, najmisterniejszej i najprawdziwszej baśni świata. 

Komentarze

Popularne posty