LEKCJA TRZECIA – OPOWIEŚCI (10/10)

Festiwal literartury dla dzieci w Krakowie (foto.Jakub Włodek). Opowiadam o króliku...


Wracam do cyklu dziesięciu lekcji, których nauczyłem się podczas ostatnich dziesięciu lat pracy jako opowiadacz. Tym razem tematem przewodnim będzie to, co w opowiadaniu historii jest najważniejsze, czyli same opowieści

Zbieranie historii to jedna z najfajniejszych części mojej pracy. Zaglądanie do starych zbiorów, grzebanie w sieci, słuchanie o tym, co wydarzyło się napotkanym ludziom i łapanie tych wszystkich momentów, które przydarzają się mnie osobiście, a które doskonale nadają się na opowieści. W ten sposób docierają do mnie legendy z Laosu, historia o butach, które się kochały, historia o spóźnieniu wstecznym, albo o szczurołapie z Cieszyna. Wszystkie one wpadają do wielkiego kotła w mojej głowie i stają się materiałem do dalszej obróbki. Czasem jako spójna opowieść, a czasem jako motyw, do wykorzystania przy tak zwanej okazji. Im dłużej pracuję, tym częściej zauważam, że opowieści żyją w mojej głowie na nierównych prawach. Zanim trafią do wspomnianego kotła, dostają ode mnie jedną z trzech etykietek. 

Pierwsza grupa, którą nazywam rdzeniem, to opowieści, które są jak moja żona - budzę się obok nich, zasypiam z nimi, codziennie poznaję je na nowo. Druga jest jak przyjaciele - znam, lubię i czasem dzwonię, żeby dowiedzieć się, co u nich. Ostatnią porównałbym do ludzi spotkanych przypadkiem - może odbyłem z nimi interesującą pogawędkę, których nawet polubiłem, ale których imion zupełnie nie potrafię sobie przypomnieć. 

Każdą z tych grup lubię z innego powodu i każda daje mi coś innego, bym mógł poprawić swój warsztat. Pozwólcie więc, że możliwie pokrótce opiszę dla Was każdą z tych grup. 


PO PIERWSZE - RDZENIOWE OPOWIEŚCI 


Są takie opowieści, które stanowią rdzeń wszystkiego, co robię. Są to dwie, może trzy historie, które raczej nigdy nie wypadną z mojego repertuaru. To historie, które przykleiły się do mnie tak mocno, że mogę opowiadać je niemal na okrągło. Bez nich moje spotkanie byłoby niekompletne. Są jak ten największy hit, który muszę zagrać. Ale najważniejsze - one nie potrafią mi się znudzić. I kiedy je gram i gram, stają się dla mnie lustrem, w którym odbija się moja sztuka opowiadania i moje umiejętności. 

Poznałem je na tyle dobrze, że zaczynam dostrzegać niuanse swojego stylu, swoje ulubione narzędzia, dostrzegam sposób, w jaki podaję zdanie, w jaki pracuję ciałem, w jaki zmieniam głos czy robię pauzę. Tego wszystkiego nie byłbym w stanie odkryć, podczas przedzierania się przez "świeżą" opowieść, której jeszcze nie poznałem wystarczająco dobrze. A kiedy już to dostrzegę coś nowego, opowiadając te zgrane opowieści, mogę przenieść nowo odkrytą umiejętność na inne historie. Dodać do puli trików i technik używanych w ogóle. Są jak kata w karate, forma w tai chi, prosta palcówka dla pianisty. Są jednocześnie moim najlepszym popisem i najlepszym nauczycielem. 

Dla czytelników bloga nie będzie zdziwieniem, jeśli powiem, że tymi przewodnimi opowieściami są w moim przypadku historia trzech świnek i historia o tym, jak królik wyruszył na polowanie. Lubię zaczynać od nich spotkania, bo to pozawla mi się dostroić do tej energii, której potem będę używał. Są jak ustawianie potencjometrów przed koncertem. Poza tym, jeśli od nich zacznę, słuchacze zobaczą, czego mogą spodziewać się dalej. 

A dalej pojawiają się zazwyczaj opowieści z podstawowego repertuaru. 


PO DRUGIE - STANDARDOWE OPOWIEŚCI 


To grupa opowieści, którymi mam zawsze wypchane kieszenie. Jest ich dwadzieścia, może trzydzieści i każdą z nich mogę przytoczyć na zawołanie i bez przygotowania. Bardzo lubię znajdować nowe historie do tej puli. Jest z nimi trochę jak z osobą, którą spotykamy na imprezie i już po pierwszych dwóch zdaniach wiemy, że się zaprzyjaźnimy. 

Muszę przyznać się Wam, że zazwyczaj nie tworzę czegoś takiego jak programy. Dlatego właśnie moje spotkania nazywają się: "spotkania z opowieścią" albo "Baśniowy stand-up". Ich zawartość reguluję w zależności od grupy. W ten sposób, w czasie rzeczywistym mogę wymieniać historie i balansować nimi nastrój. To forma improwizacji na poziomie struktury spotkania i żeby poczuć się pewnie, muszę być otoczony sprawdzonymi towarzyszami. Tym właśnie są baśnie standardowe. 

Bardzo lubię ten moment, kiedy nagle, podczas spotkania przychodzi mi ochota, żeby opowiedzieć nową historię. Taką, którą poznałem dawno temu, ale nigdy nie używałem, albo taką, którą poznałem dopiero co i nie miałem szansy nawet zastanowić się, czy będzie pasować do mojego repertuaru. Kiedy ta ochota przyjdzie do mnie na scenie, wiem, że rodzina moich historii rozszerzyła się o nowego członka. Kiedyś takie podejście bardzo mnie stresowało. Czułem, że wymienianie po jednej opowieści jest trochę oszustwem. Dziś wiem, że to poczucie brało się trochę stąd, że przy około dwustu spotkaniach rocznie, można mieć dość prawie każdej historii, a powolne wymienianie kolejnych baśni było dla mnie ratunkiem przed nudą i monotonnią. Myślę o tym procesie jako o organicznym rozwijaniu się i co ważne - ta organiczność jest bardzo moja. 

Festiwal literatury dla dzieci w Krakowie (fot. Jakub Włodek).


Dlaczego niektóre opowieści wpadają do moich kieszeni a inne nie? Wydaje mi się, że podświadomie kieruję się dwoma kryteriami. Pierwszym jest sens danej historii - to, do czego w warstwie symbolicznej potrafi ona doprowadzić, albo o czym, dzięki niej mogę opowiedzieć. Jeśli czuję, że temat danej historii nie wyczerpie się za szybko, jest szansa, że trafi ona do puli standardów. Drugie kryterium jest jednak o wiele ważniejsze! Jest to opowiadalność historii. Opowiadalność to termin, którego używam, żeby określić wszystkie czynniki, które stanowią o atrakcyjności narracyjnej danej opowieści. Zaliczam do nich - ciekawych bohaterów, spójną fabułę i przestrzeń do improwizowania, którą zostawiają poszczególne segmenty danej opowieści. To jest zresztą temat na osobny artykuł i mam nadzieję, że znajdzie się na niego miejsce w dziesiątce lekcji z ostatnich dziesięciu lat. 

Jest na przykład piękna opowieść ukraińska o tym, jak z powodu biedy ojciec musiał oddać swoje dzieci innym ludziom. Z żalu te dzieci śpiewały rodzinne piosenki, co sprawiało, że ich opiekunowie smutnieli. Zakazywali dzieciom śpiewać, ale one nie potrafiły. Wróciły więc do ojca, który zrozumiał, że nie można oddać ani swoich dzieci, ani pieśni (tekst znajdziecie TUTAJ). Jeśli chodzi o sens i przekaz - jest wspaniała i nie mam jej nic do zarzucenia. Z drugiej strony wiem, że raczej jej nie dołączę do swojego repertuaru, bo w warstwie opowadalności w ogóle jej nie czuję. Może kiedyś poczuję, ale teraz - musi pozostać jedynie piękną baśnią, której nie opowiadam. 

Zanim przejdziemy do kolejnej grupy opowieści, myślę, że muszę jeszcze dodać jedną rzecz: w wybieraniu opowieści nie zawsze chodzi o jakieś konkretne kryterium. Zdarza mi się polubić napotkaną historię do tego stopnia, że pomimo braku symbolicznej głębi i arcynieopowiadalności trafia do mojego repertuaru. Ale to jak z ludźmi - czasem nie wiesz, dlaczego kogoś lubisz, ale nie możesz nie znaleźć dla tej osoby miejsca w swoim życiu. 


PO TRZECIE - UŚPIONE OPOWIEŚCI


Do tej kategorii należą zazwyczaj historie, których szukałem pod konkretny temat: miałem spotkanie o Rumunii, znalazłem kilka rumuńskich historii, było coś o kosmosie, więc wygrzebałem stare pulpowe magazyny sci-fi i tam odkryłem kilka ciekawych opowiadań, albo przygotowałem set o rybach i znalazłem bardzo zabawną baśń o rekinach. Set minął, historie więcej mi się nie przydawały. Zapadły w sen i przysypał je muł.

Lubię je, bo nie znam ich za dobrze, a przez to,  dają mi dwie rzeczy. Po pierwsze - przez fakt, że nie pamiętam faktycznej treści danej historii, zazwyczaj zostaje mi po niej jakiś ogólny schemat, który można wykorzystać wszędzie. Są jak wystający spod mułu metalowy szkielet, który pozwala mi zrozumieć zasadę konstrukcyjną danego motywu. Dzięki temu nie pamietam szczegółu, za to lepiej rozumiem ogół. 

Po drugie - kiedy czasem znów muszę odkopać jakąś historię, z której zostaja mi strzępy - jestem zmuszony do uzupełnienia braków swoją własną kreatywnością. Spuszczenia fantazji ze smyczy i zdania się na swoje improwizatorskie umiejętności. Mógłbym to nazwać wychodzeniem ze strefy komfortu, ale chyba lepszym porównaniem byłoby tu wskakiwanie na fale i próba ślizgania się razem z nią. 

Jest jeszcze jedna fajna sprawa z opowieściami w tej grupie. Bardzo dużo przyjemności sprawia mi ten moment, kiedy nagle okazuje się, że któraś z tych uśpionych historii budzi się i staje częścią mojego stałego repertuaru. Czasem dzieje się to w czasie spotkania, kiedy akurat potrzebuję jakiegoś motywu albo nastroju i wtedy nagle, któraś z opowieści budzi się i proponuje:  "Wydaje mi się, że ja tu będę pasować"... a potem zostaje. A czasem po prostu dawno temu poznana historia przychodzi do mnie, bo tak. Biorę prysznic i nagle okazuje się, że historia puka mnie w ramię i mówi: "bardzo przepraszam, że przeszkadzam w takiej chwili, ale wydaje mi się, że nadszedł na mnie czas." W tej pierwszej grupie znalazła się ostatnio opowieść o handlarzu spodniami, który trafił do wioski tygrysów. W tej drugiej opowieść o bardzo sprytnym lemingu (który w mojej wersji z powodów dość oczywistych, stał się świstakiem). Obie piłuję teraz ile się da, bo to właśnie ich czas. 


PODSUMOWANIE - PO CO TO? 


To, co opisałem powyżej to jedynie przybliżony proces, w jaki moja głowa segreguje zbierane historie. Rodzi się jednak pytanie - po co w ogóle tworzyć takie podziały? Szczerze mówiąc, zrobiłem to głównie po to, żebym mógł choć odrobinę opowiedzieć Wam o tym z jakiej perspektywy można rozpatrywać poznawane opowieści. W praktyce ten proces dzieje się raczej automatycznie i bez większego wysiłku z mojej strony. Nie muszę wiedzieć, która opowieść należy do której kategorii - po prostu ich używam. Opowiadam.

I chyba dopiero proces opowiadania porządkuje cały ten materiał. Daje poczucie, która baśń należy do której kategorii. I to poczucie jest najważniejsze - wiąże się z radością opowiadania, wiąże się, ze wszystkimi emocjami zdeponowanymi w opowieści, a przy tym, podziały to tylko pewna umowa... na potrzeby tekstu. 

Jako ludzie mamy czasem tendencję do zapominania o tej umowności, co może bywać niebezpieczne, ale to już temat na zupełnie inny tekst i niejedną rozmowę. 

Kończę zatem i zapraszam do innych tekstów z tego cyklu. 

TUTAJ piszę o sensie opowiadania historii, a TUTAJ o budowaniu swojego warsztatu. 

Wasz Świstak.


Zapraszam też do nabycia książki Dziś jesteśmy tutaj, którą znajdziecie TUTAJ
(tak, to jest autopromocja). 

Komentarze

Popularne posty