Opowiadać, rozmawiać, lubić ludzi 

(na marginesach zajęć)

Najlepsze animacje dla dzieci, najlepsze baśnie dla dzieci, baśnie dla dorosłych, mateusz Świstak

Na warsztacie: Storytelling, opowiadanie baśni, praca z dziećmi, Świstak i stand-up


Garść notatek, które mogą się przydać, ale niekoniecznie nadają się na artykuł, czyli zapiski z marginesów moich zajęć.


Moje jarmarczne opowieści


Moje opowiadanie ma w sobie mało ze snucia. Choć baśnie, którymi się posługuję są klasyczne, ich sposób dystrybucji jest raczej jak filmy Woodego Allena - kolażowe, losowo rzucające widza w tok akcji, z często źle ustawioną kamerą. Wszystko rozgrywa się wokół pewnej osi fabularnej, ale tę oś owijam raczej kolorowymi bibułkami jarmarcznych bibelotów niż złotą taśmą patosu. Daleko mi do epickiej narracji budującej baśniowy świat, potężny i monumentalny, ale gdzieś daleko tam. Wolę bliskość, nawet tę tanią. Wolę... rozmowę.

Najlepsze animacje dla dzieci, najlepsze baśnie dla dzieci, baśnie dla dorosłych

Zauważyłem ostatnio, że to jest główna cecha (i główna siła) mojego stylu pracy. Rozmowa. Szczególnie kiedy pracuję z dziećmi. Sposób, w jaki one oddają mi swoją uwagę sprawia, że w mojej opowieści chciałbym zrobić jak najwięcej miejsca dla nich. Z ich sposobem myślenia, tym co je interesuje, z ich problemami. Daję sobie przerywać, pozwalam, żeby mówiły o wakacjach u babci, o swoim kocie, albo psie, nawet o Minecrafcie. Pozwalam ich światu wejść w moją opowieść. Zadomowić się w moim świecie. Bo jeśli całe się w niej zadomowią, będę mógł zabrać je tam, gdzie chcę. A one dostaną od opowieści wszystko, czego potrzebują. I nie będzie do tego konieczna potężnie sugestywna narracja, ale intymność. Miejsce dla całych słuchaczy w mojej przestrzeni tworzonej prostymi słowami.

I co najpiękniejsze - narracje oparte na rozmowie na szczęście wciąż pozostają narracjami. Zauważyłem jednak, że otwierają one jeszcze jedną furtkę...

Lubić ludzi


Stałem na przystanku, wczoraj. Byłem po 5 godzinach zajęć, z głosem na skraju zaniku i totalnym poczucie spełnienia. Na przystanek podeszło kilka osób. Uczniowie, którzy skończyli lekcje, jakieś kobiety, kilkoro staruszków. Stali od siebie w oddaleniu. Niektóre osoby wlepiły oczy w komórki, inne w przestrzeń. Wszystko było nieme, szczególnie w porównaniu z jazgotem, który miałem przed chwilą. Starsza Pani spojrzała na mnie. Uśmiechnąłem się. Odwzajemniła. Potem jakoś tak zaczęliśmy rozmawiać o okolicy. Ona opowiadała, że niedaleko są świetne stanowiska grzybiarskie, a w niedzielę tą linią (autobus właśnie podjechał), ale w drugą stronę, wracają więźniowie na przepustkę. Na pętli był zakład karny dla ludzi z małymi wyrokami. Gaworzyliśmy tak, aż do momentu, kiedy musiała wysiąść. Wysiadła, ja pojechałem dalej. Inni, którzy stali na przystanku, chyba też z nami jechali.

Wszystko zaczęło się od kontaktu. I bynajmniej nie chodziło tylko o to, że do kogoś się uśmiechnąłem, ale o to, że chciało mi się uśmiechnąć. Chodziło też o to, że takiej postawy musiałem się nauczyć. Że lubić ludzi trzeba się uczyć.

Uczyć się kontaktu z nimi, który prowadzić ma jedynie do przyjemności kontaktu. Trzeba się nauczyć smakowania ich historii, ich mimiki, gestykulacji. Czytać, co mówią i jak to robią bez próby wyciągnięcia z tego jakiejś korzyści dla siebie (poza przyjemnością). To nie jest umiejętność, którą się ma. Tego trzeba się uczyć i uczyć się tego coraz trudniej. Myślę, że z dwóch powodów.

Po pierwsze dlatego, że świat staje się coraz niebezpieczniejszy w naszych oczach. Dzieciaki nie biegają już swobodnie po podwórkach (bo niebezpiecznie) nie jeżdżą/chodzą same do szkół, bo coś może się przydarzyć. Dorośli nie chodzą w nocy pobiegać, a czasem nie chodzą nawet do sklepu 200 metrów od domu, bo mogą natrafić na dzika (to przykład z mojego podwórka) albo pijanego menela. Świat poznają zza szyby samochodu. Bo bezpieczniej. A świat zyskuje na tym percepcyjnego minusa. Także ten, którego uczy się naszych dzieci*.

Najlepsze animacje dla dzieci, najlepsze baśnie dla dzieci, baśnie dla dorosłych

Po drugie dlatego, że coraz mniej rzeczy robi się po nic. Po co tracić czas, na rozmowę, która w samym swoim założeniu nie ma celu? Chcesz porozmawiać na temat nowego biznesu, mam dla ciebie pół godziny, masz problem, spróbujmy go rozwiązać, potem spadaj**. Ćwiczysz karate - jedź na zawody. Nie chcesz jechać - po co zatem ćwiczysz? Umyka, umyka gdzieś przyjemność robienia rzeczy po prostu. A wraz z nią umyka przyjemność kontaktu z drugim człowiekiem. Cieszenia się jego obecnością (bez interesów czy pragnień).

Jakość komunikacji w tych warunkach leci na pysk. I podświadomie to czujemy. Jesteśmy interesowni, egoistyczni i wrogo nastawieni do innych. Takie też są nasze dzieci. Baśnie (i wszystkie inne aktywności, nie nastawione na wow), które zmuszają dzieciaki do rozmowy dają szansę, aby przełamać takie myślenie. Narracyjny moduł dookoła którego wszyscy siadamy i który prowadzi grupę jako całość. Daje szanse na spotkanie się z drugim człowiekiem (w tym wypadku ze mną i ze współuczestnikami) w przyjemnych, pełnych emocji (strach/śmiech) okolicznościach. Jest trochę jak wspólna wyprawa, której uczestnicy zdani są na siebie. Na swoje towarzystwo, a jeszcze bardziej na siebie, takimi, jacy są. I czerpać z tego, przede wszystkim satysfakcję.

Ta myśl bombarduje mnie od wczoraj. I łączy się z moimi podróżnikami. Szczególnie teraz, po wakacjach, kiedy stary skład przemieszał się z nowym. Zeszłoroczne dzieciaki, są już "moje" mamy ze sobą relację i choć niektóre to urwisy, które najchętniej pozamykałbym w skrzyni, stanowią o jakości i niepowtarzalności klubu. Nasze wspólne przebywanie może i jest edukacyjne, ale przede wszystkim jest przyjemne. To daje też komfort nowym dzieciakom i szybciej je integruje.

Zdałem sobie dzięki temu sprawę z jednej dość istotnej sprawy - w pierwszej kolejności zawsze chodzi o jakość. 


Przy mikrofonie... 


Stand-up. Forma sceniczna, która zawsze mnie pociągała. Kiedy opowiadam, staram się to robić w sposób możliwie zabawny. Ostatnio zacząłem trochę romansować z czystym stand upem. Kilka razy wziąłem udział w otwartych mikrofonach organizowanych przez Tomka Biskupa, wziąłem udział w warsztatach Karola Kopca. A wszystko po to, żeby pożenić jakoś moje baśnie i stand-up. Karol pokazał mi kilka dróg, którymi moje baśnie mogłyby podążyć, u Biskupa miałem szansę je wypróbować. Plan był prosty - trochę czystego stand-upu (żeby nie zawieść publiczności) potem baśń. 

Kiedy sobie żartowałem, po prostu sobie żartowałem. Miało to jakiś szkielet, kilka zaplanowanych dowcipów i wyszło całkiem spójnie. Podobało się i publiczności, i mnie. A potem baśń. I kiedy zacząłem snuć opowieść nagle coś rozlało się w powietrzu. Niby, poziom żartu ten sam, niby wcześniej też opowiadałem historyjki, ale nagle wszystko nabrało nowej jakości. Narracja opowieści nie jest losowa. Jest spójna jak rzeka, która swoim nurtem porywa słuchających. Z opowieścią się dryfuje. W stronę końca, czasem morału, czasem - tak jak w żarcie - w stronę puenty. Jednak nie jest zwykłym puentowaniem. Gdybym miał opisać jakoś różnicę pomiędzy jednym a drugim powiedziałbym, że w stand up raczej mówi się do ludzi. Nawet, kiedy pojawi się narracja, przede wszystkim mówi się do ludzi. Jest to trochę jak z pogawędką z dawno nie widzianym znajomym. Chcemy mu opowiedzieć o mniej lub bardziej humorystycznych sytuacjach naszego życia. Niewątpliwie przydaje się do tego talent narracyjny.

Najlepsze animacje dla dzieci, najlepsze baśnie dla dzieci, baśnie dla dorosłych

Z bajarstwem rzecz ma się trochę inaczej. Mówienie do ludzi zamienia się w opowiadanie ludziom. I z perspektywy może to wyglądać tak samo, ale skupienie odbiorcy jest inne. Słowa są ze sobą bardziej powiązane. Jedno bez drugiego nie istnieje. Wątek spina kolejny wątek (w stand-upie wątki są rozsypane, nawet jeśli do siebie nawiązują), a opowieść rośnie organicznie jak roślina. 

Najfajniejsze jest to, że zmiana w sposobie narracji była dla mnie odczuwalna, podobnie jak odczuwa się zmianę temperatury po wejściu z sauny pod lodowaty prysznic. Przez skórę. Dlaczego tak się stało, nie wiem. Być może powód jest prosty - opowiadam bardzo dużo. Stand-upu liznąłem do tej pory tylko trochę. Kiedy więc wszedłem na swoje poletko, poczułem się jak w domu. Inaczej zacząłem grać o publiczność. Po swojemu.

WORD


Nie lubię tego, że w słowa bajarstwo nie ma w słowniku i zawsze mi podkreśla...


***

Poprzednie Marginesy zajęć do poczytania TUTAJ

Więcej zapisków, jak się nazbierają, a teraz myśli mimochodne, czyli przypisy:

* I jest w tym wiele ironii. Bo z jednej strony stare opowieści czyszczone są ze wszelkich, najmniejszych nawet objawów przemocy. Wilk nie zjada świnek, na końcu staje się często dobrym charakterem. Wszystko jest cukierkowe i hurraoptymistyczne, przy jednoczesnej paranoi i strachu ogarniającym rodziców - o pseudokibiców, przemoc od strony rówieśników, księży pedofili o co tam jeszcze. Edukacja odrywa się od świata, słowa nie doganiają praktyki. A to przecież praktyka zbiera pokłosie.


** Znajoma opowiadała mi ostatnio historię pewnego spotkania. Leciała gdzieś z Okęcia i potrzebowała jedną noc przenocować w Warszawie. Z noclegiem zaoferował się jakiś kolega jej siostry. Znajoma i kolega wieczorową porą poszli na drinka, bo to fajnie pójść na drinka z kimś, kto zaoferował nocleg. Kiedy jednak po dość krótkiej wymianie zdań wyszło, że moja znajoma nie jest zainteresowana seksem, dalsza rozmowa przestała być możliwa. I chociaż bardzo tego bym chciał, nie jest to przytyk tylko do Warszawy.

Zdjęcia do dzisiejszego wpisu pochodzą z: Otwieracza, pstryknięte ręką Ali Rzepy, Z wakacyjnych zajęć w MEK 2014 (pstryknięte ręką Natali Ciemborowicz-Luber, Z poprzedniej edycji Klubu Latających Podróżników, też spod ręki Natalii, oraz z Inkubatora Kabaretowego we Wrzosie,, gdzie aparat dzierżyła Paulina Jarząbek. 

Komentarze

Popularne posty