"SUITA DLA ZAŁĘŻA"

 

fot. Konstancja Lasota

Na warsztacie: Katowice, taniec, wspomnienia 

Zanim przejdziemy do samej "suity", dwie bardzo ważne uwagi.

 Po pierwsze, chciałem Was przeprosić. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest tekst o baśniach, ale same "Baśnie na warsztacie" już dawno przestały być projektem tylko o baśniach, a stały się projektem o opowiadaniu. I czasem to, w jaki sposób opowiadam, zupełnie odrywa się od słów i płynie w niespodziewanych kierunkach. Dziś więc pozwalam sobie wykorzystać "Baśnie..." jako nośnik opowieści nieco innych. Od przyszłego zaś roku mam plan oddać Baśnie baśniom, a dla wszystkiego, co baśni nie dotyczy, przygotować nowy adres. 

Uwaga druga. Niniejszy tekst powstał jako suplement projektu "Suita dla Załęża" w ramach muzykograntu, który razem ze Stowarzyszeniem Pełna Kultura otrzymaliśmy od Instytucji Kultury Katowice Miasto Ogrodów. Projekt zrealizowaliśmy wraz z Lufcikiem na korbkę (pomysłodawczynią tej formuły jest Agnieszka Batóg), Fundacją W to mi graj! i Studiem Tańca Ifly. A teraz do rzeczy:


SUITA DLA ZAŁĘŻA

Załęże wgryza się w Katowice na wysokości Placu Wolności. Stamtąd dzielnica biegnie na zachód, obrastając tkanką zabudowań wokół ul. Gliwickiej, która jest jej kręgosłupem. Trochę cierpi na skoliozę, gnąc się to w prawo, to w lewo, w całkowitej sprzeczności z prawidłami wytyczania miejskich dróg. Ulica Gliwicka wierna jest jednak swojej przeszłości. Pamięta jeszcze czasy, gdy wiła się pomiędzy wiejskimi zabudowaniami. Żeby to nienaturalne dla miasta skrzywienie nie wpływało za bardzo na jej zdrowie, została wzmocniona ortezą tramwajowych szyn, które mkną do Chorzowa, Świętochłowic i Bytomia. 

Załęże rozłożyło się nad Rawą około XIII wieku, a pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1360 roku. Dokładnie z 15 grudnia, więc gdyby dzielnica chciała świętować swoje urodziny, to data jest jak znalazł. Rozłożyła się nieopodal osady, która dziś dzierży miano najstarszej części miasta - Dębu. I być może to właśnie mieszkańcy Dębu, jako ci, którzy byli tam pierwsi, nadali jej nazwę. Dla nich Załęże leżało za łęgiem, czyli dębowym lasem. I choć nie ma już dębowego lasu, nazwa została. 


Huta

Niewiele zostało za to po przemysłowym kolosie, Hucie Baildon, który jeszcze w początkach XXI wieku górował nad dzielnicą. Tam, gdzie kiedyś znajdował się hutniczy dom kultury, dziś stoi Punkt 44, kompleks kinowo-rozrywkowy, który dla wielu mieszkańców Katowic, jest strefą graniczną Załęża... bo dalej nie ma przecież po co jechać. Vis-a-vis Punktu, w fasady kamienic zdążyły się już wtulić klimatyczne knajpki. To nowa rzeczywistość - ciepła, przyjazna, spoglądająca ufnym wzrokiem w przyszłość. Tam zaś, gdzie stały olbrzymie hutnicze piece, hale produkcyjne i magazyny... zionie pustką. Pozostały co prawda jakieś strzępy zabudowy czy resztki infrastruktury, ale sama huta żyje już tylko w pamięci. Nic dziwnego, że statua hutnika, pilnująca kiedyś wejścia przy ulicy Żelaznej, zawstydziła się tym upadkiem i gdzieś sobie poszła. Gdzie? Tego nie wiem, ale gdybym miał obstawiać, to szukałbym jej w miejscu, gdzie łatwo można ogrzać się w cieple wspomnień o temperaturze spuszczanej z martenowskich pieców surówki. 



W tym miejscu muszę pozwolić sobie na odrobinę prywaty. Bo choć pierwsze lata życia spędziłem  właśnie w Załężu, to przymiotnik"baildonowski" wyznaczał dla mnie granice świata. To w hucie jeden dziadek i obie babcie przepracowały całe życie. To w hutniczym klubie sportowym ten sam dziadek uprawiał boks, a potem trenował zakładową drużynę hokejową (definiowało to dziadka do tego stopnia, że kiedy lokalni menele zaczepiali go na ulicy, to nie mówili "szefie" czy "miszczu" ale "paietrenerze"). To na koloniach w ośrodku baildonowskim poznali się moi rodzice. Chodziłem do baildonowskiego przedszkola, leczyłem się w baildonowskich przychodniach, mieszkałem na baildonowskim osiedlu, a konserwy otwieraliśmy niezawodnymi otwieraczami z logiem huty. Wszędobylskość huty była tak oczywista, że dziś, kiedy jej nie ma, czegoś w rzeczywistości brakuje. Jakby ktoś w pamięci wyburzył całą dzielnicę cudów. Jakby wyspa, w której te wszystkie wspomnienia były zakorzenione poszła na dno. 

Obecność Johna Baildona - szkockiego inżyniera, założyciela huty (i w ogóle ojca współczesnego hutnictwa żelaznego), dalej daje o sobie w Załężu znać. Na rogu Gliwickiej i Bocheńskiego jego zadumana twarz nadal czuwa nad dzielnicą z murala, który został zamówiony przez oddział PTTK Baildon, a wykonany przez bytomskiego artystę Cama Cameja. Moim skromnym zdaniem, jest to jeden z najlepszych murali w Katowicach. O ile nie najlepszy. W ogóle - Załęże pięknie obrosło w sztukę uliczną. Sam Baildon powstał w miejsce pracy Raspazjana, dziełem tegoż artysty jest piękny, choć podniszczony już malunek ozdabiający Dom Aniołów Stróżów, a Mona Tusz popełniła przy placu ks. Londzina imponującego Łyska z pokładu Idy. Jest też Matka Boska Szopienicka - fantastyczna komiksowa realizacja stworzona w hołdzie dr Jolanty Wadowskiej-Król, której walka z ołowicą uratowała tysiące mieszkańców Katowic (głównie dzieci). Autorem tej pracy jest Andrzej Wieteszka. Ale zostawmy na razie i Baildona, i załęskie murale, za to przejdźmy do drugiego przemysłowego olbrzyma, który odcisnął piętno na dzielnicy. 


Kopalnia 

Kopalnia "Kleofas". Graniczyła z hutą przez ulicę Chorzowską. Dziś na jej miejscu znajduje się Silesia City Center, a w Załężu... sam nie wiem:  kilka kamienic, infrastruktura przemysłowa przy ul. Bocheńskiego, kilka nazwisk tragicznie zmarłych górników w kolonii Mościckiego. Chyba największym wkładem w dzielnicę jest kościół św. Józefa, choć sam zakład w historii jego powstania odegrał raczej posępną rolę. Już tłumaczę. 

Pod koniec XIX w. mieszkańcy Załęża należeli do parafii w Bogucicach. Były co prawda plany wybudowania kościoła w Załężu, ale jak to bywa z planami, dzień ich realizacji leżał daleko, daleko za horyzontem. Tak było aż do jednej z największych katastrof górniczych tamtej epoki. W 1896 roku w podziemnym pożarze, który rozpętał się właśnie w kopalni "Kleofas", zginęło 105 górników (to właśnie ich nazwiska zmieniły się w nazwy ulic). Jako, że nic nie otwiera serc i portfeli tak skutecznie jak tragedia, tamto wydarzenie stało się katalizatorem do zbiórki pieniędzy na świątynię. Zbiórka trwała dwa lata, tyleż samo budowa. W 1900 roku otwarto nowy kościół. Przy okazji, tragedia w kopalni wpłynęła na wybór patrona kościoła. Nadprzyrodzoną działką św. Józefa jest bowiem dobra śmierć. Górnicza katastrofa na "Kleofasie" sprawiła również, że patron strażaków, św. Florian dorobił się wewnątrz świątyni swojego własnego ołtarza. 


Skoro już przy kościele jesteśmy, pozwólcie, że na chwilę skręcimy w jedną z uliczek tuż przy nim. Będzie to znów jedna z uliczek mojego osobistego Załęża. Bo widzicie, jeśli choć jedna żywa osoba z naszego otoczenia związana jest z jakimś miejscem, to możemy być pewni, że zacznie ono obrastać imionami osób, które dla nas nigdy nie będą miały twarzy. Ksiądz Basista, o którym raz po raz wspominała moja niania (o niej za chwilę), Cygan Bakro wraz ze swoim psem Chalorikiem, który był towarzyszem zabaw dzieciństwa mojej mamy. "Dziadek" Bancik, który jako duch przychodził do mojej ciotki i skrobał w dno łóżka. Wreszcie moja babcia, którą znam jedynie z nagrobnej płyty na załęskim cmentarzu. Ba, nawet stary kasztanowiec, rosnący kiedyś przy ulicy Bogusławskiego należy do tych opowieści. Podobno jakaś odległa ciotka widziała jak trafił w niego piorun i od tego oślepła. Kasztanowiec zdążyłem jeszcze zobaczyć. Niestety wielka rana, którą pozostawiło po sobie to boskie muśnięcie, sprawiła, że i on należy już do krainy duchów. 

Historie te unoszą się nad dzielnicą, jak zapach Rawy, czy węglowego pyłu. Nieuchwytne, ale ciążące na niej jak klątwa... albo błogosławieństwo. To one sprawiają, że każda chodnikowa płytka przynależy do tego, a nie innego miejsca. Tysiące pielgrzymów wędrujących do Urzędu Pracy przy ulicy Pośpiecha napełnia chodniki nie mniejszą energią niż ci, którzy przemierzają szlak świętego Jakuba. To wszystko stanowi o Załężu. Nie można zapomnieć o Romach, którzy co roku pierwszego listopada, napełniają pełen powagi cmentarz gwarem i radosnymi śmiechami (tutaj leżą podobno "królowie Cygańscy"). Zresztą, cmentarz to też ulica Pośpiecha. Wszystko to zaplata się w jedną, nietuzinkową osobowość, którą warto uszanować, a może nawet polubić. Mnie lubi się ją łatwiej, bo część moich korzeni czerpie właśnie z tej gleby. 


Ciotka

Opowiem Wam o Ciotce Anie. Najprościej powiedzieć, że była to moja niania, choć tylko z braku lepszego słowa. Rocznik 1913. Pochodziła z Podlasia i w czasie wojny została wywieziona na przymusowe roboty do Rzeszy. Tam pracowała u baorów, a potem w berlińskich tramwajach. Kiedy wojna się skończyła, a Armia Czerwona wyzwoliła tę część Europy, pociąg z Berlina zabrał Ciotkę z powrotem na wschód. Przy czym, niekoniecznie do domu. Ponoć gdzieś w głębi Związku Radzieckiego też potrzebna była siła robocza i nieświadoma Ciotka jechała w stronę kolejnej niewoli. Maszynista nie miał sumienia wieźć ludzi ku takiemu przeznaczeniu, więc podpalił lokomotywę. Tak się akurat złożyło, że zrobił to w Katowicach i Ciotka, chcąc nie chcąc, została na Śląsku. Przygarnął ją "Dziadek" Bancik (Dziadek to taki pseudonim) i wspólnie zamieszkali w domu rodzinnym mojej mamy (tuż za kasztanowcem z dziurą po piorunie). Ciotka znalazła pracę na kolei, a od czasu do czasu pomagała w opiece nad mamą i jej siostrą. Czasem dla żartu mówiliśmy, że była nianią. Potem dom, w którym mieszkała rodzina mamy się rozpadł, budynek przeniósł się w sferę duchów, a Ciotka zamieszkała kilka ulic dalej. 

I tutaj pojawiam się ja. Nienawidziłem chodzić do żłobka (nota bene - także "baildonowskiego"), więc kiedy tylko nadarzała się okazja, sabotowałem próby doprowadzenia mnie tam. Na przykład kładąc się w kałużach. Kiedy tak się działo, zrozpaczona mama zabierała mnie do Ciotki i prosiła, żeby ta zaopiekowała się mną aż nie wyschnę. Ciotka, wtedy ponadsiedemdziesięcioletnia, zgodziła się, a ja wypatrzyłem w tej zgodzie ciekawszej opcji, niż jakieśtam żłobki. Wszystkie kałuże były moje. 

Choć próbowaliśmy pomagać Ciotce jak się dało, ona do dziewięćdziesiątki uparcie sama nosiła węgiel z piwnicy na drugie piętro. Pewnego dnia, kiedy wieszała firanki, taboret pod nią się zachwiał, spadła i złamała sobie biodro. Mogła z tego wyjść, ale postanowiła, że jednak nie. Przestała jeść i zmarła.


Historie

Kiedy myślę o Ciotce Anie myślę o tamtym świecie, po drugiej stronie. Tym, gdzie dziś znajduje się Huta Baildon i Kopalnia Kleofas, i kasztanowiec z dziurą po piorunie, gdzie Chalorik obszczekuje idących do pracy górników, nieświadomych zbliżającego się pożaru. Gdzie czas się zapętlił. Historia Ciotki to tylko jedna z wielu historii, które wydarzają się co dnia za firankami tutejszych budynków (nieważne czy to ceglany familok, czy blok z wielkiej płyty). Znam tylko jedną historię, ale to wystarczy, żeby dostrzegać podobne w każdym mijanym oknie. 

Nie wierzcie mi jednak, gdy mówię, że Załęże to wyłącznie wspomnienia. Co to, to nie! Załęże to te małe knajpki przy Punkcie 44, to kopuła zielonoświątkowej Betanii w Kolonii Mościskiego, to nowoczesne Kleofas Park pełen wyszukanych usług (można tu kupić siodło, nauczyć się Krav Magi w Sagocie, urządzić nowoczesne wnętrze za niemałe pieniądze i zjeść dobrego burgera w Zdrowej Krowie). Kiedy weźmiemy pod uwagę zarówno przeszłość, jak i przyszłość - kocie łby ulicy Pośpiecha i nowoczesną infrastrukturę ul. Grundmanna - kiedy wspomnimy Baildona, patrząc na przedstawiający go mural, kiedy uda nam się zobaczyć to, co było, jest i może być na jednym obrazku, wtedy może zrozumiemy duszę Załęża. 


Projekt


Załęże może przemówić do nas na wiele sposobów. Na przykład tekstem wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego Lato w mieście. Albo muzyką Rabbit on the moon, albo tańcem... albo tym wszystkim na raz. Jak mogłoby to wyglądać? Na przykład tak: 



Na koniec warto jeszcze raz przypomnieć, że projekt zrealizowany został w ramach muzykograntu, który Stowarzyszenie Pełna Kultura otrzymało od Instytucji Kultury Katowice Miasto Ogrodów. 

PS. I jeszcze szybkie podsumowanie w formie filmowej: 


Komentarze

Popularne posty